Przez wiele lat byłam mistrzynią w uciekaniu. Nie fizycznie - ja byłam zawsze „tu”, zawsze odpowiedzialna, zawsze obecna. Ale wewnętrznie - nie było mnie dla siebie wcale. Zawsze był ktoś do zaopiekowania. Sprawa do załatwienia. Problem do rozwiązania. Emocje innych, które trzeba unieść, bo „ja sobie poradzę”.
Nieustannie zajęta. Dobrze zorganizowana. Przewidywalna. I zaskakująco pusta w środku.
Nie wiedziałam, że można żyć tyle lat, nie spotykając się ze sobą naprawdę. Można być matką, partnerką, przyjaciółką, córką, osobą pomocną, ciepłą, wyrozumiałą - i kompletnie nie mieć pojęcia, kim się jest, czego się chce, co się czuje. Można nauczyć się funkcjonować bez kontaktu z samą sobą - na autopilocie, na dostosowaniu, na analizie potrzeb innych. I jeszcze być za to chwaloną.
W moim przypadku spotkanie ze sobą przyszło nagle. Przestałam ogarniać. Przestałam dawać radę. Nie zrezygnowałam - po prostu moje ciało i głowa powiedziały: „Dość”. Nie było już siły, by udawać, że wszystko gra. Wszystko się sypało, a ja zostałam sama. I przez chwilę myślałam, że to największa porażka w moim życiu. Dziś wiem, że to był pierwszy moment prawdy.














