- Ale przecież możesz to zrobić przez internet - rzuciłam odruchowo. - Nie musisz wychodzić, oszczędziłbyś czas, energię… wszystko masz teraz w telefonie.
Uśmiechnął się lekko, jakby coś sobie przypomniał.
- Właśnie dlatego chcę wyjść - odpowiedział spokojnie.
Zdziwiłam się, ale nie drążyłam. Szliśmy w milczeniu, aż w ciągu pół godziny przywitało się z nim kilku ludzi: starszy pan spod kiosku, sprzedawczyni w piekarni, kobieta z siwymi włosami, która znała go po imieniu. Wymieniali kilka słów, czasem tylko gest głowy - ale to wystarczało, by zobaczyć, jak jego twarz łagodnieje.
Po powrocie zapytałam:
- Tato, skąd znasz tyle osób? Przecież nie korzystasz z Facebooka, nie udzielasz się nigdzie online.
Zamyślił się na chwilę, a potem odpowiedział:
- Bo żyję tu, a nie tam. Nie w chmurze danych, tylko na własnej ulicy. Widujesz mnie raz na tydzień, a ci ludzie widzą mnie codziennie. Znają moje nawyki, czasem troski. To nie są „kontakty”. To są relacje.
Usiadł ciężko na fotelu i spojrzał przez okno.
- Kiedyś byłem chory i nie mogłem zejść do sklepu. Wiesz, kto zapukał z zakupami? Ta kobieta z piekarni. Nie dlatego, że miałem ją na liście znajomych, tylko dlatego, że wiedziała, gdzie mieszkam. Gdy twoja mama żyła, takie rzeczy były normalne. A teraz? Kiedy ostatni raz ktoś z twoich „obserwujących” zapytał, czy czegoś ci potrzeba?
Nie miałam odpowiedzi. I może właśnie to była odpowiedź.
Lekcja z tamtego dnia?
Nie chodzi o to, żeby odrzucić technologię. Chodzi o to, by nie zapomnieć, że człowiek potrzebuje drugiego człowieka - nie awatara, nie nicku, nie powiadomienia. Bliskości nie da się pobrać ani wysłać. Trzeba ją pielęgnować na żywo. W zwykłej rozmowie. W spacerze. W obecności.
Nie pozwólmy, by wygoda zamieniła nas w samotników wśród tłumu pikseli.
Możesz też kliknąć „Obserwuj” w bocznym pasku, aby być na bieżąco.
A kawę zawsze można postawić tutaj:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz