Śmierć to temat, którego się nie dotyka. Przynajmniej dopóki nie stanie się czymś, co dotyka nas. Albo kogoś bardzo bliskiego.
I wtedy cały świat się zatrzymuje. I nikt nie wie, co powiedzieć.
Znam dwie kobiety, które straciły mężów. Ich historie są różne, ale jest w nich coś wspólnego - miłość, która nie zgasła, tylko zmieniła kształt.
Pierwsza z nich była przy nim do samego końca. Długo chorował. Hodowali razem spokój - tak to nazwała. Zapewnili mu odejście w domu, w cieple, w miłości. A potem... Została pustka. Ale wokół niej byli ludzie. Tacy, którzy nie pytali codziennie „jak się czujesz”, tylko działali. Zabierali ją z domu, organizowali wycieczki, podsunęli pracę, pomagali przetrwać dni. Bo noce były najgorsze - wtedy zostawała sama.
Pomogła jej wiara. Taka spokojna, cicha - że to nie koniec. Że dusze się spotkają. Że On gdzieś tam czeka. Pomogło Pismo, które trzymała pod poduszką. Ale najbardziej - to, że ktoś był obok.
Druga jeździła codziennie do szpitala. Nigdy się nie kłócili. I po trzech latach wciąż pamięta jego słowa, jak mówił jej:
„Nie martw się. Ja i tak będę zawsze przy Tobie.”
Ich miłość była cicha, ale głęboka. Bez wielkich deklaracji, ale z ogromną obecnością. Po jego śmierci długo nie potrafiła spać w ich wspólnym łóżku. Siadała przy oknie i patrzyła w ciemność. I mówiła jego imię. Żeby nie zniknęło.
Zapytałam ją kiedyś, jak to zrobiła. Jak się w ogóle wstaje po czymś takim.
Uśmiechnęła się smutno i powiedziała:
> „Nie wstajesz. Na początku tylko przestajesz leżeć. Potem robisz kawę. A potem, po tygodniach, miesiącach… przestajesz czekać, że wróci. Ale nie przestajesz kochać.”
Zastanowiłam się wtedy, czy miała jakiś sposób, cokolwiek, co pomogło jej przejść przez te najciemniejsze dni. A ona, bardzo cicho, dodała:
> „Przestałam walczyć z bólem. Przestałam udawać, że go nie ma. Siadałam z nim wieczorem, jak z kimś znajomym. Mówiłam mu - wiem, że tu jesteś. Ale dziś też przetrwam. Tak jak wczoraj. I tak jak jutro.”
A potem robiłam coś drobnego. Zapalałam świeczkę. Włączałam muzykę. Pisałam listy, których nie wysyłałam. I mówiłam na głos jego imię. Żeby nie zniknął.”
Ja też kiedyś straciłam bliską osobę. Miałam osiem lat, gdy umarła moja babcia. Nie rozumiałam jeszcze, czym naprawdę jest śmierć. Ale czułam, że jej nie ma. I jednocześnie - że jest wszędzie. W zapachu pierników. W radiu, które grało jej ulubione piosenki. W moich próbach bycia dzielną. Bo ciągle czułam, że patrzy. I że chciałaby, żebym zrobiła coś dobrego. I była z niej dumna.
Dziś, z perspektywy dorosłej kobiety, myślę, że wiele rzeczy wtedy przeczuwałam, choć nie znałam słów.
Dziś wiem, że śmierć to nie koniec. Że dusze nie znikają. Że zostają - przy nas, w nas.
I że im bardziej tkwimy w rozpaczy, tym trudniej im odejść tam, gdzie powinny.
Gdybym teraz miała stracić kogoś bliskiego, nie krzyczałabym już „dlaczego”. Nie kurczowo.
Płakałabym - pewnie. Ale bez tego wewnętrznego rozrywania. Bo wiem, że oni tam są. I że to, co możemy im dać, to spokój.
Spokojne myśli. Ciepłe słowa.
Zamiast żalu - wdzięczność, że byli.
Zamiast „czemu odszedł” - „jak pięknie było, że był”.
Nie zawsze jesteśmy gotowi. Ale czasem wystarczy uwierzyć, że nic, co prawdziwe, nie ginie.
Miłość nie znika. Ona się tylko przenosi.
Nie wiem, co dokładnie przeżywasz. Ale jeśli choć jedno zdanie z tego tekstu dało Ci oddech - to znaczy, że nie napisałam go na próżno.
Twoje słowa są dla mnie bardzo ważne - zostaw komentarz, jeśli masz chwilę.
Możesz również dołączyć do grona czytelników, klikając „Obserwuj” w bocznym pasku.
A gdybyś chciał/a postawić mi kawę - uśmiechnę się szeroko: